Asasyn od którego wszystko się zaczęło
Niebawem swoją premierę będzie miało kontrowersyjne, aczkolwiek długo wyczekiwane, japońskie Assassin’s Creed: Shadows. Seria przebyła niezwykle długą drogę, więc z tej okazji przypomnijmy sobie, jak ponad 17 lat temu Altaïr Ibn-La’Ahad i Desmond Miles rozpoczęli jedną z najbardziej popularnych produkcji w świecie gamingu.
Chyba mało kto pamięta pierwszego Asasyna. Być może dlatego, że nie był on doskonały, ale przyznajcie, iż jest coś takiego, że gdy wspomina się te naprawdę stare części serii, to zwykle wraca się pamięcią do dwójki i Ezio Auditore. Co jednak z mrocznym Altaïrem, który tak naprawdę rozpoczął tę hitową serię?
Znajomy powiew świeżości
Gdy w 2007 roku otrzymaliśmy pierwszą grę z serii Assassin’s Creed, mogliśmy mieć mieszane odczucia. Z jednej strony historia walki asasynów z templariuszami zdawała się być powiewem świeżości, z drugiej gameplay mocno przypominał inną produkcję francuskiego Ubistoftu czyli Prince of Persia. W obu grach wspinano się po ścianach, jednak w księciu Persji wyglądało to znacznie bardziej finezyjnie, z kolej w Asasynie przyziemnie i jakoś tak naturalniej. Do tego historia. Fikcyjna, aczkolwiek dająca poczucie obcowania z czymś bardziej realnym, co mogło mieć miejsce w rzeczywistości. Nic dziwnego, że oba tytuły były do siebie porównywane. Jak już po latach wiemy, te podobieństwa niestety okazały się sporą przeszkodą dla perskiego przystojniaka, o czym wspominał sam Ubistoft. Z perspektywy czasu wyszło jednak na to, że skrytobójcy skradli znacznie więcej serc fanów gier akcji.
Wciągająca powtarzalność
Na pewno wielu z was się ze mną nie zgodzi, ale rozgrywka w pierwszym Asasynie, choć niesamowicie schematyczna, była według mnie dość angażująca. Po utracie rangi mistrza cichych morderców, aby odbudować swoją reputację i przy okazji rozwikłać fabularną intrygę, za każdym razem robiliśmy dokładnie to samo. Najpierw musieliśmy przeprowadzić mozolne śledztwo na temat swojego celu w miastach takich jak Masjaf czy Jerozolima, aby ostatecznie wykonać najciekawszą z misji czyli główne zlecenie na jakiegoś krwiożerczego jegomościa. Dosłownie za każdym razem, do końca gry wykonywaliśmy te same czynności. Mimo wszystko każde kolejne zabójstwo odkrywało kolejne elementy układanki całej intrygi i stawiało przed nami coraz więcej pytań. Czy to aby na pewno Templariusze byli źli czy może to my byliśmy cały czas mamieni słowami przywódcy asasynów Al Mualima? Kto był naszym prawdziwym sojusznikiem? Sama historia sprawiała, że do bólu podobny, aczkolwiek świetnie wykonany gameplay, nie był aż tak uciążliwy. Świat w grze był powiedzmy półotwarty, ale to pozwalało nie znużyć gracza milionem znaczników. W zasadzie w pełni mogliśmy się skupić na fabule i uważam, że to był niesamowity plus.
Czy ktoś jeszcze pamięta, że to symulacja?
Altaïr Ibn-La’Ahad był przodkiem niejakiego Desmonda Miles’a. To właśnie za pomocą wspomnień współczesnego chłopaka mieliśmy okazje poznawać historię mistrza asasynów. Gra dzieliła się na rozgrywkę „historyczną” i tą w laboratorium, w której poruszaliśmy się zdezorientowanym protagonistą. Cała ta wojna templariuszy ze skrytobójcami była jednym wielkim badaniem fikcyjnej firmy Abstergo, za pomocą urządzenia zwanego Animusem. Z czasem jednak, Ubisoft tworząc kolejne części gry, coraz bardziej marginalizował znaczenie badań nad DNA protagonisty, a częściej skupiał się na pokazaniu konkretnych czasów historycznych, bez udziału tych współczesnych wstawek. Nie wydaje mi się żeby to była zła decyzja, ale jednak po tak ogromnej ilości kolejnych części, z dużym sentymentem wspominam łóżko na którym przeprowadzano eksperymenty na głównym bohaterze. Z czasem zanika także słynna walka pomiędzy asasynami, templariuszami. Z każdą kolejna częścią coraz mniej się o tym wspomina, a szkoda, bowiem to było w końcu sedno całego, wciągającego konfliktu.
Historia, a fikcja
Zapewne teraz wsadzam kij w mrowisko, biorąc pod uwagę to co dzieję się wokół najnowszej produkcji Assassin’s Creed: Shadows, ale pomimo pewnych uproszczeń i zmian, lata temu Ubisoft starał się jakoś trzymać realiów historycznych, pomimo fikcyjnych wątków całej fabuły. Tutaj przydałoby się przytoczyć słynną kuszę ze zwiastuna gry. Ostatecznie nie trafiła ona do finalnej wersji tytułu, ponieważ w tamtych czasach tak broń była zakazana przez papieża Innocentego II (za wyjątkiem krucjat). To pokazuje, że francuskie studiu mimo elementów zmyślonych, starało się trzymać realiów historycznych, dając graczowi poczucie, że uczestniczy on w czymś całkiem autentycznym. Dziś jak wiemy, w grach Ubisoftu pojawia się coraz więcej fikcji, a coraz mniej realiów.
Dubbing przyczyną sukcesu w Polsce?
Jako zagorzały fan pracy głosem, byłem absolutnie oczarowany polską lokalizacją pierwszego Asasyna, z resztą jedynego, który doczekał się dubbingu. Jacek Kopczyński w roli Altaïra, Daniel Olbrychski jako Al Mualim czy Borys Szyc odgrywający postać Malika to tylko jedne z nazwisk, które skradły moje serce. Jakoś tak utarło się, że polski dubbing w grach niemal zawsze stoi na wysokim poziomie i ta produkcja jest tego świetnym dowodem. Jeśli ktoś nie ma możliwości przejścia gry to polecam znaleźć na YouTube film zręcznie zlepiony z cutscenek, który czasem odpalam sobie w tle podczas pracy. Idealnie dopasowano głosy do bohaterów i jednocześnie zostały one świetnie zagrane. Szkoda, że w kolejnych częściach nie zdecydowano się na takie rozwiązanie. Nie mam nic przeciwko napisom lub angielskim dialogom, ale sami przyznacie, że dobrze zrealizowany, polski dubbing to zwyczajnie miód na nasze uszy.
Jedynka zasługuje na pamięć
Pierwszy Asasyn dopiero przecierał szlaki. Miał swoje problemy, między innymi powtarzalność misji, ale gdyby nie on to nie mielibyśmy dzisiaj tak świetnych części jak dwójka, Black Flag czy Odyssey. Naturalnie ze starych odsłon druga jest wspominana najczęściej, bowiem robiła wszystko lepiej niż pierwowzór, ale to dość naturalny proces. Jak to mawiają, ktoś lub w tym wypadku coś, musiało być pierwsze. Pamiętajcie jednak o swoim dziedzictwie moi asasyni, pamiętajcie skąd pochodzicie i o co walczycie.
2 comments